HOSPITALIZACJA
Szpital mieści się w XIX wiecznym budynku. Grube mury, wysokie kondygnacje, okna od podłogi do sufitu. Podłogi surowe, wylany beton w kolorze wyschniętych, dojrzałych wiśni na korytarzu. Oddział czeka na remont. Ubikacja powinna nosić nazwę „latryna”, nie tknięta bodaj od początku istnienia szpitala, przedstawia sobą dość żałosny widok. Łazienka nie funkcjonuje, prysznice stoją jak atrapy, nie da się ich użyć. Przez korytarz przelatuje często powiew kloaki. Niektóre starsze kobiety załatwiają potrzeby pod siebie, niektóre wręcz nie potrafią korzystać z ustępów. Niektóre poruszają się na wózkach lub chodzą oparte o balkoniki.
Łóżka w pokojach przeszły już wiele. Żelazne, sprężynowe i skrzypią przy najmniejszym ruchu. Na sprężynach leżą grube deski podtrzymujące materace obciągnięte ceratą. Podczas snu deski wysuwają się, więc poranne słanie łóżek wymaga dodatkowych zabiegów, by wszystko wróciło na swoje miejsce.
PAJĄK
Wznoszę wyobraźnią cały szpital pod niebiosa. Unosi się swobodnie ponad ziemię. W lekkim tanecznym kołysaniu zaprzecza prawu grawitacji. Dryfujący w oceanie błękitu niebieskiego osiada na ołowianych skłębionych chmurach. W niekończącym się locie robi niewielkie przystanki wtapiając się w gęstwinę kumulusów niczym w pierzaste fioletowo brunatne lody. Zamczysko chorób istnieje tylko w racjonalnej świadomości zdrowych odwiedzających. Zaglądają tu na chwilę za strachem, by szybko wrócić do stałej i bezpiecznej codzienności.
Cisza utrwaliła mury wzmacniając je i pogrubiając. Całość wydaje się niezniszczalna, jak potężna machina oblężnicza, jak twierdza, której nikt nie chce zdobyć, co daje jej olbrzymią moc i poczucie osamotnienia.
Ściany z zewnątrz porastają wyschnięte pnącza, tworzące siatkę liany, nigdy nienaruszona pajęcza sieć. Pająk – potwór zabezpieczył na sztywno swój spichlerz. Byt zapewniony na wiele lat. Strzeże zdobyczy trzymając zamczysko w mocnym uścisku, w złowrogich sidłach. Jesteśmy załatwieni. Nasz los zależy od niego. Niektórych więzi naprawdę długo. Tylko wybrańcom pozwala odejść po kilku dniach. Karmi się chorobami suchotników tak długo, jak długo toczy ich zaraza. Potem puszcza na wolność. Jednych do dawnego ich świata, na innych zsyła śmierć, gdy stają się bezużyteczni. Ma swoich ulubieńców, którym każe jeszcze tu wracać.
Codziennie wykonuje ciężką analityczną pracę nad każdym więźniem. Podejmuje setki decyzji i nigdy nie zaniedbuje nikogo ze swoich gości.
Jego nie dotyczą kategorie dobra i zła.
SEN i HRABINY
Pierwszy sen w szpitalnym łóżku, kiedy wreszcie zaznałam ukojenia, okrył mnie rozrzedzonym gołębim puchem, kołderką z obłoczków, bitą śmietaną słodzącą moje spanie.
Teraz sosny za oknem. Kołyszą się łagodnie na wietrze. Rozpostarte zielonością niedojrzałą gałęzie falują płynnie w rytmie wczesnego popołudnia. Kiedy porwie je silniejszy wiatr, kazda odchyla się w swoją stronę. Machają cięzkimi głowami dostojne hrabiny. Peruki trzymają się mocno, jak Chińczyki... Wiecznie aktywne rozgarniają przestrzeń rękami, gałęziami powykręcanymi niemozliwie w róznych kierunkach. Zawłaszczają miejsce, które ludzki język nazwał lasem i panują dostojne, budzące szacunek, niepokonane, dumne.
KOTY
Karmię koty. Przychodzą pod balkon. Zrzucam im niezjedzone resztki z posiłków. Same dobre. Patrzą mi prosto w oczy. Szczególnie dwa rude. Mają niespotykany błękit oczu. Jasny, pastelowy, wyblakły błękit, taki troche sztuczny, jakim maluje się ściany, o działaniu uspokajającym. Hipnotyzujący kolor oczu patrzących ze szczerym zainteresowaniem. Ja zwieszona w pół z balkonu spoglądam w dół, gdzie wykręcone w górę łebki kociąt. Widzą we mnie przyjaciela. Czują coś, wiedzą coś, coś im dam. Patrzą mądrze, wyczekująco, nienahalnie.
Olga Tokarczuk w nowej książce poruszyła odkrywczą koncepcję Boga. "Prawdziwy Bóg jest zwierzęciem. Jest w zwierzętach, tak blisko, ze az go nie dostrzegamy. Codziennie się za nas poświęca, wielokrotnie umiera, karmi nas swoim ciałem, odziewa w swoją skórę pozwala na sobie testować lekarstwa, zebyśmy mogli zyć dłuzej i lepiej. Tak okazuje przywiązanie, obdarza nas przyjaźnią i miłością."
OCZY
Ludzkie oczy. Krązące po korytarzach spojrzenia. Stały punkt programu - kobiety wyraźnie zajete wyłącznie patrzeniem. Wyzerają twoją zewnętrzność, gapiąc się tempym wzrokiem, który śledzi kazdy ruch, kazdy przedmiot zostanie zauwazony, kazde działanie ocenione i skomentowane za plecami. Baby oczekują wciąz nowych widoków na korytarzu. Bezceremonialnie wbijają z ciebie wzrok, odprowadzając dokądkolwiek się udasz. Czerpią energię milcząco i chytrze, jak zwierzeta, przyczajone zawsze na stanowisku. Nie mają zainteresowań. Żerują tylko na zyciu szpitalnym innych, moze bardziej chorych, moze zbyt zdrowych. Umysłowo wyjałowione niczym stałe elementy wyposazenia, nietety bezuzyteczne i nieusuwalne zanim przyjdzie czas. Omijam jak słupy telegraficzne udając, ze nie widze tych uciazliwych spojrzeń.
Oczy lekarzy płci żeńskiej. Ciepłe, matczyne, otulają dodając otuchy. Po ludzku współczujące i smutne.
-Dlaczego pani doktor tak smutno na mnie patrzy? - usmiechnęła się łagodnie pełnią wdzięku, dziewczęcej delikatności, ale jednak... kwaśno. Wyraz twarzy przesiąknięty tym szczególnym smutkiem dystansu, medycznej wiedzy, doświadczeniem w kontaktach z pacjentami.
- Bardzo miło mi było się u pani doktor leczyć. - podziękowałam na koniec.
- Pani również była miłą pacjentką. - usłyszałam sztampową odpowiedź.
Kontakt i rozmowa z lekarzem poprawia kondycję. Sam jego widok ma działanie zdrowotne. A to wazne, bo wielodniowy pobyt w tym miejscu, silne antybiotyki co dzień podawane w duzych dawkach, izolacja, zatrzymanie biegu potocznych wydarzeń zyciowych moze generować stany depresyjne. Trzeba siły ducha, odpowiedniej postawy i dyscypliny wewnętrznej, zeby to dobrze i godnie przetrwać z efektem końcowym - duza poprawa zdrowia. Ten czas trzeba jakoś zagospodarować godząc się na wiele ograniczeń.
OKNO
Przeziebiłam się. To dodatkowo zaburza działanie mojego umysłu. Coraz intensywniej odczuwam życie szpitalne jako dzień świstaka. Zdaje się, że znajduję się w niebezpiecznej pętli czasowej. Powtarzalność rytuałów dnia zaczyna mnie przerazać. Te same słowa, zdania wypowiadane, sytuacje, rozmowy, to, czym żyją tu wszyscy codziennie sprawia, że czuję się zawieszona w prózni. Zatrzymany czas, wstrzymany cykl zycia, nieznośna kołomyja. Doba upływa za dobą jak obracający się w kółko diabelski młyn. Coraz słabiej odbieram pojawiające się drobne róznice. Tak silnie wpisują w nieznośną cięzkość tego bytu, ze juz w momencie pojawienia znikają przykryte koszmarem powtarzalności.
Człowiek sprowadzony do fizjologii mówi i mysli o jedzeniu, spaniu, wydalaniu, o tym, czy obiad za bardzo się nie spóźnia, kiedy będzie miał badania, co go boli, a co przestaje dokuczać.
Latryny odstraszają, pogoda nie sprzyja, pastowana podłoga śmierdzi, na korytarzu coś sie tłucze, dzwoni kosmiczny telefon, obiad sie spóźnia, znowu ziemniaki będą gliniaste i zimne.
Patrzę w okno. Nawet pogoda sie nie zmienia. Jest niezdecydowana, a zarazem jednej kategorii. Wiatr nie porusza sosnami. Niebo pokrywa równa, gładka warstwa bieli świetlistej, nieskazonej zadnym akcentem, niezdrowej, spokojnie groźnej. Brak nawet zapowiedzi zmian. Stagnacja, duszność, nuda, śmierć. Słońce tu nie świeci. Deszcz też wybrał przyjemniejsze rejony. Ptaki nie dają głosu, a przecież dobre mają warunki do koncertowania.
Las sosnowy. Opuszczony. Poddał się. Nie ma wyboru.
Jestem tu. Zamknięcie. Izolacja. Więzienie. Zakazy. Obowiązek poddania się procedurze leczenia. Otoczenie zaraziło się atmosferą, którą tym razem narzucili ludzie. Wszechogarniającym chorym powietrzem i zgniecionymi resztkami swobody myślenia i działania.
PIĘKNO
Trzy pary bioder opakowane w nie zawsze białą pościel spoczywają samotnie na swoich łózkach. Kobiece kształty. Chociaż pochodzą spod jednej rzeźbiarskiej ręki, róznią się znacznie. Linia brzegu pani po pięćdziesiątce jest subtelna, nie przerysowana, mimo mniejszej wypukłości, niż tej, którą posiada młodsza o ponad dziecięć lat pacjentka, wygląda bardziej kobieco.
Uda ułozone pod duzym kątem i odpowiednio ugięte kolana. Ich zarys tylko. Synteza formy. Gładkość powierzchni pościeli, jednorodność spajająca kształt. Miękkość i delikatnie wydzielane ciepło puszystości widoku budzą czułość, jaką czuje dziecko wobec matki. Szczególny zapach bezpieczeństwa. Jest w tym widoku dostojność, pewność, ale skromna - świadomość swojej wartości. Tchnienie marzenia i pełna materialność.
Forma prowadzi wzrok od biodra przez wklęsłość talii do łagodnie wspinającego się ramienia, które gładko zaokrąglone przemienia się w szyję i głowę. Widać tylko blond włosy. Okalając czaszkę szerokim gestem tworzą jaśniejące pasma.
Od biodra łagodnym spadkiem w dół biegnie zarys uda, a załamując się w kolanie spływa już prawie ku wyjściowej płaszczyźnie śpiącej w niewidoczne nawet konturem stopy. Pobrzmiewa wspomnienie syreny w układzie jej stóp.
Centrum pozostaje brzuch zamknięty w kościach miednicy, bioder, postawiony mocno kregosłupem. Epicentrum, esencja, jądro jasności.
Kobieta uchwalona.
niedziela, 6 kwietnia 2008
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz